Desperate housewives czyli życie na amerykańskich przedmiesciach.

Albo to lubisz, albo nie. Ja po dziewięciu latach mieszkania na tzw. suburbs, mogę kategorycznie stwierdzić, że wolę duże miasto. Tak się jednak czasem w życiu układa, że trzeba coś robić wbrew sobie i szukać w tym tymczasowego sensu. Życie na przedmieściach (w moim przypadu 40 minut kolejką do Nowego Jorku), ma jednak pewne zalety. Po pierwsze jest taniej, szkoły publiczne są na poziomie prywatnych w NY, powietrze czystsze, dzieci mogą bawić się we własnym ogrodzie, a do miasta i tak w miarę blisko.

Dlatego w naszym mieście spotkałam wiele osób, które po zalożeniu rodziny, przeprowadziły sie z Nowego Jorku i póki co chwalą to sobie. Jest to też na pewno lepsze rozwiązanie dla młodych, samotnych osób, ktore chcą zaoszczędzić lub nie stać je na mieszkanie w tzw. city i dojeżdzają codziennie kolejką do pracy. O godzinie osiemnastej z pociągu wysypuje się na naszej stacji cały tabun tzw. "tunnel rats" (humorystyczne określenie pracujących w NY a mieszkających w małych, pobliskich miastach).

Przedmieścia są jednak dla mnie zbyt klaustrofobiczne, bo wciąż to samo małe centrum, te same uliczki, te same twarze. No i brak tej wielkomiejskiej energii, która na mnie działa mobilizująco. Próbuję jednak iść na fali z tym co życie przyniesie, więc na razie wszystko jest podporzadkowane szkolnemu rozkladowi dzieci. Przez jakiś czas pracowałam na cały etat, ale tutejszy system żlobków i przedszkoli, zmusił mnie do pracy w systemie freelance. W niektorych miejscach wladze miasta uznają, że rodziców stać na prywatne placówki i w związku z tym żłobki oraz przedszkola trwają nie dlużej niż 2,5 - 3 godzinny dziennie. Za prywatne placi się tyle, że wiele matek rezygnuje ze stałej pracy, bo i tak większość pensji wydałyby na opiekę nad dziećmi. W takich chwilach człowiek naprawdę tęskni za bardziej elastycznym systemem edukacji w Europie.

Małe miasta, w których części przeważająca liczba mieszkańców to biali o pochodzeniu anglosaskim (czyli tzw. WASP's: White Anglo Saxon Protestant), zachowały pewne cechy kultury Wysp Brytyjskich. Do jednej z nich należy zasada "My home is my castle", czyli do mojego domu wpuszczam obcych niechętnie. Wbrew wszechobecnym uśmiechom i "hi" na kazdym kroku, zaprzyjaźnić się nie jest łatwo. To długi proces.  W tym przypadku posiadanie dzieci bardzo pomaga, gdyż do grona moich najlepszych znajomych, należą mamy poznane w szkolach moich dwojga dzieci. Gdy już więzy zostana zacieśnione, Amerykanie są bardzo życzliwi i chętnie pomagają.

Amerykanie jak wiadomo to naród emigrantów i zawsze z podziwem patrzę jak łatwo zmieniają miejsca zamieszkania ( ze stanu do stanu, z Wschodniego Wybrzeża na Zachodnie) i jednocześnie szybko i sprawnie organizują sobie życie w nowym miejscu. Mają w sobie coś z Nomadów. Kobiety organizują sobie kluby książek, umawiają się, która danego dnia zabierze czyje dzieci do szkoły, ponadto w każdym mieście znajduje się YMCA albo pdobna placówka, gdzie organizowane są grupy wsparcia.

Jednocześnie nie rozumiem, jako Europejka, braku przywiązania do tradycji, to przemieszczanie się z miejsca na miejsce i zmienianie domów i znajomych jest sprzeczne z naszą kulturą. Ale świat pędzi do przodu i coraz więcej Europejczyków zaczyna żyć podobnie, nawet wbrew sobie. Dlatego w tym roku z ulgą przyjęłam fakt, że w klasie mojego syna jest też kilkoro dzieci Europy (jak również z Azji, Ameryki Południowej czy Nowej Zelandii...) i tak jako emigranci w kraju nowych i starych emigrantow możemy wspierać się w oswajaniu nowego świata ("New World" to dawna nazwa Ameryki). Przecież nie chcę stać się jedną z "Desperate housewives".

Zdjęcie archiwum prywatne.