Dziesięć lat mojej amerykańskiej przygody.

W przyszłym miesiącu będę piła szampana z okazji 10 rocznicy mojej przeprowadzki do Stanów Zjednoczonych. Jak to w życiu, jest co świętować i znalazłoby się parę rzeczy, których można pożałować. Nie będę tutaj silić się na prywatną introspekcję, ale spóbuję dokonać jakiegoś podsumowania swoich doświadczeń.

Na pewno nie żałuję, że zdecydowałam się na tak drastyczną zmianę w swoim życiu, jaką była przeprowadzka, bo pewnie do końca ubolewałabym, że nie spróbowałam. Wiadomo jednak, że żadna zmiana nie jest bezbolesna, a szczególnie taka rewolucja jaką jest zmiana kontynentu zamieszkania. W nowych okolicznościach mamy najlepszą okazję poznać siebie od stron, jakich nie znaliśmy. Mogę to porównać ze szkoła "survival"u. Nie do końca wierzę w mocno przereklamowane powiedzenie, że to co nas nie zabije, to nas wzmocni, ale znalezienie się na nowym gruncie czyni nas na pewno bardziej samodzielnymi.

Gdy pytają cię czy zaadoptowałaś się już do nowej kultury, odpowiedź jest negatywna. Nie można przyjąć cudzej kultury tylko dlatego, że mieszka się w danym miejscu. Powinnam odpowiedzieć, że przyzwyczaiłam się, ale nie nasiąkłam nią, bo byłam już zbyt ukształtowana gdy tu przyjechałam. To raczej przypomina wieczne rozerwanie między dwiema: polską (czy ogólnie europejska) i amerykańską. Żadna zmiana nie jest łatwa, pierwsze powiedzmy dwa lata to życie w odrzuceniu nowej kultury, ciagłe jej krytykowanie, ośmieszanie i kurczowe trzymanie się swojej własnej. To rodzaj walki o ocalenie swojej tożsamości.

Jednocześnie początki pełne są nowych zachwytów, to z jednej strony forma stanu zakochania i obrona przed "zatraceniem" się w miłości o czym napisałam wcześniej. Inne powietrze, inna architektura, inne rysy ludzkich twarzy i róznice kulturowe czy zwyczaje, które czasami wiążą się z popełnianiem kolejnych faux pas, a czasami śmieszą... Weźmy na przykład taki "Pajama day" w szkole, gdy od rana wszyscy: uczniowie, nauczyciele i pan dyrektor paradują w piżamach i szlafrokach. Trudno mi to sobie wyobrazić w mojej podstawówce czy liceum, pewnie ciało pedagogiczne potraktowałoby to jako ujmę na honorze.

Nie ma emigracji bez poczucia wyobcowania, nowego rodzaju samotności, nawet jeśli ma się obok najbliższą rodzinę. To życie we własnym świecie zwielokrotnione wiele razy. Poczucie bycia niezrozumianym i ciągłe próby tłumaczenia siebie i swiadomość, że i tak nie zostaniemy zrozumiani. Większość pozostaje między słowami.

Muszę dodać, że podczas emigracji nie uniknie się chwil kiedy już tak mamy dość tej inności, wijemy się z tesknoty za swojskością, jakakolwiek by nie była. Chcemy wiać do siebie i już. Może to się zmieniać się z tygodnia na tydzień. Po chwili zwątpienia jedziemy do ukochanego Nowego Jorku i dochodzi do nas, że przecież nie można tak łatwo się poddać. Psychologowie by powiedzieli, że działa już mechanizm zaangażowania. Czekamy więc dalej, szarpani raz mniejszą a raz wiekszą niepewnością.

W pewnym momencie pojawia się chęć przystosowania się do reszty stada, przynajmniej tylko częściowego. Człowiek przecież nie może funkcjonować w jednoosobowej komórce  własnej kultury/historii itd. Próbujemy chcąc niechcąc upodobnić się nieco do reszty, co wynika z potrzeby akceptacji. Znajdujemy wreszcie grupę ludzi którzy nam pasują i którym my pasujemy. Po bliższym poznaniu okazuje się, że pomimo różnic kulturowych mamy więcej wspólnego niż tego, co nas dzieli. Przyjaźnie dają nam siłe przetrwania i dzięki swojej inności jesteśmy dla siebie bardziej ciekawi. Spotkalam wielu Amerykanów, którzy nigdy nie byli w Europie, ale też takich, którzy co roku jeżdżą na Stary Kontynent na wakacje i twierdzą, że w Europie czują się lepiej niż w Ameryce.

Nie mogę pominąć faktu, że dzieci są sprzymierzeńcami na emigracji, dzięki nim poznajemy nowe miejsca, nowych ludzi i jesteśmy coraz bardziej wpleceni w tutejszą społeczność . Pomagają w nawiązaniu nowych przyjaźni, większość moich koleżanek to mamy ze szkoły. Szkoła i uczestniczenie w jej życiu pomaga poznać kulturę od podstaw i przeżywać swoje dzieciństwo na nowo i inaczej. Dzięki temu można wiele się nauczyć i przewartościować to, co wbili nam do głowy w polskich szkołach za komuny. Tutaj od małego pilnuje się, żeby dzieci miały poczucie własnej wartosci, uczy sie szacunku do innych (którego w Polsce mam wrażenie cały czas brakuje) i pracy w grupie (to przydałoby sie zwłaszcza polskim politykom). Hasło przewodnie w szkole to "You can do it", czyli poradzisz sobie z tym. To  była chyba moja najważniejsza praca domowa do nadrobienia.

W pewnym momencie, nawet nie wiemy kiedy, pojawia się uczucie przyzwyczajenia. Towarzyszy mu przy tym poczucie, że tak naprawdę nie należę do żadnego miejsca i zawsze można je zmienić. Jeśli dałam radę tutaj, dam radę gdzie indziej, a obecne doświadczenie może mieć korzyści, które mogę poznać nie od razu.

Jaki z tego morał? Nie bójmy się zmian, czasem warto zaryzykować!

 

Zdjęcie: obraz Gerarda Carruthers, Gerard Carruthers Art Interior fb/ Behance.net/ Pinterest / Saatchionline Art/