"Plastykowa kukła", Andrzej E. Seroczyński (ukazało się w warszawskiej "Kulturze" 09.10.1985 roku).

"Plastykowa kukła".

 

Człowiek się rodzi i już się starzeje. Ma coraz więcej lat. Myśli. Istnieje. Przemija. Jeden myśli wiecej, drugi mniej a trzeci nie lubi myśleć wcale. Po co?

Wszelka twórczość bierze się z przemijania. Wobec tego ratunkiem dla pięknych kobiet jest twórczość. To straszne być piękną kobietą. Dobrze, że nie jestem piękną kobietą. Piękne kobiety mają ciężkie życie. Każdy lubi piękne kobiety. A one?

Chodzę i myślę sobie takie głupstwa na ulicach Nowego Jorku. Trudno nie myśleć w Nowym Jorku. Przyjechałem drugi raz. Lubię Nowy Jork. Bardzo lubię Nowy Jork. Miasto "chodzące" dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez oddechu i ciągle zadzieram łeb na na te drapacze i kręci mi się w głowie. To niemożliwe.

Bezczelne, chcą się dostać do nieba. Drapią chmury, które płaczą. Zbudowałbym sobie taki domek. U nas nie warto budować domów. Po co budować domy na moście. Znowu ktoś przyjdzie i rozwali. Prawie nigdy nie mieszkałem w dwóch domach, które zbudował mój ojciec. Było to bez sensu. Nie będę budował domu. Postanowiłem tutaj.

- Haj - powiedziała do mnie czarna dama. Tam się na ulicach mówi - cześć. Zupełnie jak u nas w górach. - Haj, powiedziałem. Czyżbym był już w Harlemie - pomyślałem.

- Smoke, smoke, smoke - pokrzykiwali Murzyni, przytupując ze słuchawkami stereo na uszach. Radio mieli schowane w kieszeni. Sprzedawali trawkę. Jakaś dziewczyna padła prosto w straganik Murzyna z parasolkami. Leżała w tych parasolkach. Dookoła parasolki, kolorowe, zszyte różne kawałki nylonu - czerwone, żółte, niebieskie. 

- Ile chcesz? - spytałem czarnego.

- Za te narkomankę? - spytał Murzyn.

- Nie, parasolkę - odpowiedziałem, śmiejąc się. Ją mogę ci dać za darmo - powiedział.

- Parasolkę?

- Nie, narkomankę - powiedział bardzo czarny Murzyn, a może tak mi się wydawało, ponieważ było bardzo ciemno, mimo świateł na ulicy. Wziął ją za kuperek prawą ręką a lewą pod szyję przeniósł pod ścianę drapacza.  Drapacza, nie domu. Kupiłem wreszcie tę pedalską parasolkę - jak powiedział Kazek, ale on wszystko widzi pedalskie, co kolorowe i ładne. Chce być taki amerykański superman. Ja nie muszę. Ja sobie mogę pozwolić na noszenie koszuli w kwiatki. Zaczął kropić a właściwie padać mokry śnieg. Udało mi się. Szedłem dalej pod kolorowym parasolem jak zwykle bez sensu i bez celu. Czy coś może wynikać z takiego chodzenia bez sensu. Czy to jest w ogóle temat na opowiadanie. Ale tyle rzeczy w życiu robi się bez sensu. Większość rzeczy robi sie bez sensu, to dlaczego nie może być opowiadanie bez sensu - o chodzeniu.

Kiedy się chodzi, coś się przecież musi zdarzyć. Zawsze coś się musi zdarzyć, przecież nie stoję w miejscu. Gdyby Lennon siedział w domu, to by go nie zabili. Kilka dni temu była właśnie demonstracja w Central Parku. Jak się siedzi w domu, niczego się nie załatwi, nikogo się nie pozna, nikogo się nie zobaczy.

Chcę zobaczyć jak najwięcej. Nie wiem, czy to ma jakiś sens, ponieważ wszystkiego i tak nie zobaczę. Wszystko mnie dziwi w tym amerykańskim kapitaliźmie. To zupełnie inny kapitalizm jak europejski.  Amerykański jest szybszy i większy. Wszystko tutaj pędzi szybciej i jest inne, prysznice inne ze światłowodami, nie wiadomo gdzie się naciska kran aby woda leciała - na sensory działa i co z tego? Metro terkocze na żelaznych wiaduktach. Podrygują stare domy na Brooklynie...Szedłem elegancką Madison Avenue. Manhattan. Zapadł już zmierzch. Było zimno. Bardzo zimno. Jak już zmarzłem zupełnie - wstępowałem do niezliczonych galerii i galeryjek i rozmawiałem z "galernikami". Sztuka i finanse. Temat ten pasjonuje mnie od kilku lat. 

Jak pogodzić smak artystyczny z pieniędzmi. Wartość. Wartość wszystkiego na świecie. Wszystko ma jakąś wartość - ja też, może mam.

W małym antykwariacie stary Żyd opowiedział mi wspaniałą historię. Amerykańscy Żydzi są świetni, sympatyczni. Fascynuje ich zawsze czyjaś umysłowość, osobowość. Potrafią się tym zachwycać jak nikt. Oto historia.  

Był mistrz - malarz. Byli uczniowie. Uczniowie byli niezadowoleni z mistrza. Uczniowie są zawsze niezadowoleni z mistrza. Uczniowie chcą przerosnąć mistrza i dzięki temu jest postęp we wszystkim - twierdził antykwariusz.

- Naucz się czegoś nowego mistrzu - mówili uczniowie.

- Ciągle realizm i realizm, chcemy czegoś nowego - mówili.

- Czego? - pytał mistrz.

- Nowego! - mówili uczniowie.

- Wszystko stare musi sie skończyć - mówili.

- Mamy tego dosyć, nie będziemy tak malować - mówili. Bunt. Strajk. Historia to ciągłe bunty.

- Dobrze - powiedział mistrz. Nie mógł powiedzieć nic innego, jeżeli chciał być dalej mistrzem. Pracował kilka tygodni samotnie. Nikt nie wiedział, co robił. Sztuka wymaga przecież samotności. Ludzie twórczy są zawsze samotni. Nie można niczego zrobić razem, aby wyrazić siebie.

Po kilku tygodniach mistrz był gotów. Zaprosił wszystkich uczniów, aby pokazać obraz. Obraz przedstawiał drogę w perspektywie, zwężającą się coraz bardziej i niknącą gdzieś na horyzoncie wśród drzew. Po bokach drogi - na obrazie rosły drzewa. Jest to bardzo częsty temat malarski od stuleci, podobnie jak martwe natury z martwymi robaczkami - symbolami śmierci. Życie i śmierć. Mało jest na przykład na obrazach zabawy, może u Holendrów. Obraz mistrza był tak realistyczny, że...Droga była jak prawdziwa.

- Mistrzu! - zawołali glośno uczniowie - oszukałeś nas. To jest zwyczajna droga jakich namalowałeś wiele. Jest to bardzo dobry obraz, ale...Pretensje i krzyki trwały długo. Mistrz stał, słuchał, kiwał siwą głową.

- To nie jest zwyczajny obraz - powiedział nagle mistrz. - Powiedziałem przecież, że zrobię coś nowego. Uczniowie spojrzeli na niego uważnie i widzieli wszystko dokładnie.  Mistrz wszedł na drogę. Szedł, oddalał się coraz bardziej. W połowie drogi odwrócił się i pomachał uczniom. Ci stali jak w hipnozie.

Szedł, szedł, szedł, droga była długa, oddalał się coraz bardziej, robił się coraz mniejszy aż zniknął zupełnie. Od tej pory nikt nie słyszał o mistrzu.

- Zniknął, po prostu zniknął - powtarzali wszystkim uczniowie.

- To był naprawdę wspaniały malarz - mówili.

- Stworzył coś zupełnie nowego.

Pożegnałem się z antykwariuszem i szedłem dalej w dół miasta. Myślałem o tej historii z mistrzem i śmiałem się sam do siebie. Ludzie uśmiechali się do mnie. Myśleli, że się do nich uśmiecham. Na brzegu chodnika stało dziesięciu policjantów - też się śmiali. Śmiali się stojąc w rozkroku w twardej pozie policyjnej, zawadiackie chłopaki. Stali kołem przy jakimś dziwnym przedmiocie z zielonego połyskującego plastyku.

Przechodnie pędzili do przodu. Postęp przecież. Karetki robiły takie śmieszne "łuł", "łuł" - co strasznie lubię. Jechały też straże pożarne, bo tam się ciągle coś pali. Podchodziłem coraz bliżej. Czyżby zielony kosmonauta, ufonauta - nareszcie go złapano w Nowym Jorku.

Policjanci śmiali się coraz głośniej, głośno, okropnie i trochę nienaturalnie, to się czuje. Czuję nienaturalność, nie lubię jej u ludzi.

Podszedłem blisko. Ubiór kosmonauty miał jakieś rurki takie jak tchawica, jakieś cztery uchwyty po bokach, wyglądało to supernowocześnie. To jest chyba właśnie coś nowego. Nowoczesna-nowoczesność. Był to błyszczący - zielony ksztalt czlowieka, pojemnik na glowę, wystający, okrągły, ale to nie był kombinezon. Jednocześnie przypominało to mumię. Musiał to zaprojektować artysta.

Nie było oddzielnych nogawic na nogi, ufonauta nie mógł się ruszać. To było dla kogoś, kto nie mógł już się ruszać. Z boku zapięte było na suwak, plastykowy zielony suwak. Dlaczego zielone, długo nad tym myślałem. Czerwień matowieje na zieleni.

Policjanci śmieli się coraz głośniej, głośniej, kwadrofonicznie. Ich śmiech prześwidrowywał mi uszy.

Oni nie wiedzieli przecież, że w środku był "mistrz". Mistrz doszedł na Manhattan i zmarł nowocześnie.

 

Andrzej E. Seroczyński.