"Should I stay or should I go".

Tym pytaniem żegnałam się z moją rodzinną Warszawą ostatniego dnia lutego 2006 roku na lotnisku Okęcie. Objuczeni walizkami i torbami (w tym jedną pełną pieluch, butelek na soki i waleriany dla dziecka), z dwuletnią córką w wózku i biedniejsi o astronomiczną kwotę za nadbagaż, wybieraliśmy się w nieznane.

Odpowiedź oscylowała w stronę "GO", gdyż gdy ma się nie tak dawno przekroczoną trzydziestkę, sklonność do ryzyka, milość do podróży plus polsko-amerykańskiego męża, wszystko wydaje się możliwe. Szczególnie gdy leci się do Stanów Zjednoczonych ("If you can make it here, you can make it anywhere").

Podroż z dzieckiem za ocean z przesiadką we Frankfurcie do najłatwiejszych nie należała, ale na pewno w tej sytuacji pomógł mi wysoki poziom adrenaliny i dźwięcząca gdzieś w zakamarkach pamięci piosenka Franka Sinatry "New York, New York". A że kocham przede wszystkim miasta i w Nowym Jorku zakochałam się od pierwszego wejrzenia, mój entuzjazm był zrozumiały.

Niestety nasza baza miała znajdować się w małym mieście w New Jersey, w rodzinnym domu mojego męża. I tak po całym życiu mieszkania Warszawie z przerwami na podróże, glównie do innych miast i widząc się jedynie jako mieszkankę wielkiej metropolii, wylądowałam w małym, purytańskim miasteczku. Życie czasem płata figle.

 

Zdjęcie: archiwum prywatne.