"Joe" Andrzej E. Seroczyński

 

Chciałabym podzielić się z Państwem opowiadaniem mojego ojca, które napisał na przełomie 1980 i 1981 roku, podczas swojego pobytu w USA. 

"Joe".

Ameryka. Ameryka. Jestem już kilka tygodni. Przyleciałem ogromnym "jumbo". Czekał Jacek i jego wielki Oldsmobille. Wszystko przeogromne. Kennedy Airport, prawie jak cała Warszawa. Chcę od razu jechać na Manhattan. Przed wyjazdem widziałem film Woody Allena - "Manhattan". Jedziemy Broadwayem, tłumy wyszły z pracy, mrówki. Instant - cały świat. Żółci, czarni, czekoladowi, czerwoni. Brakuje tylko zielonych. Przyjadą niedługo. Nowy Jork to nie Ameryka, to nie USA, to miasto doświadczalne. Jedziemy wśród piramid. Prawo wartości stworzyło te piramidy. Miasto moloch, w którym każdy znika a jednak żyje. Można łatwo schować się w tłumie. Przyjezdżałem kilka razy, aby schować się na Manhattanie. Włóczyłem się całymi godzinami, bez celu, bez sensu i to najbardziej lubię. Ciągnałem nogi od góry miasta, spod Harlemu do Chinatown, mijając po drodze jakby różne miasta.

Chce się schować, ale poznaję ciągle nowych ludzi. Mam tak zwaną łatwość nawiązywania kontaktu. Nigdy bym o tym nie wiedział, powiedziano mi to. Zawsze mnie dziwiło co ludzie o mnie mówią. Mówią mi czasami takie rzeczy, o które bym się nigdy siebie nie podejrzewał. To strasznie śmieszne. Może ja to nie jestem ja. Kiedy już nie miałem siły iść, wchodziłem do jakiejś knajpki. Nigdy nie jadam w podróży normalnego obiadu, zawsze pojadam po drodze. Kupuję szaszłyk od stojącego pod rusztowaniem chłopaka. Ma przenośne palenisko. Ucieka jak idzie policjant wraz ze swoim paleniskiem.Kupuję kebab w tureckim barku, potem kanapkę z ostrym farszem  w greckiej knajpce i popijam pina coladą w hawajskiej. W okolicy szesnastej ulicy wszedłem do indiańskiej knajpy, schowanej w piwnicy, aby spróbować zupy indiańskiej. Kelner domagał się bezczelnie abym zjadł coś więcej. Nie mogłem. Był niezadowolony. Zupa indiańska to wiórki z orzecha kokosowego w mleku z miodem.

Tutaj poznałem Joe. Okazało się, że Joe jest Polakiem z pochodzenia. Urodził sie w biednej dzielnicy Bostonu - Roxbury. Roxbury - gdzie Murzyni mówią po po polsku a Polacy nie znają angielskiego. Joe był wyjątkiem. Mówił źle w obu językach. W domu była bieda, a bieda jest obelgą nie tylko w Ameryce. Bieda jest upokorzeniem człowieka, więc Joe idzie do wojska. W wojsku ma ciepłe gacie razem z podkoszulką, pełen brzuch, bo wojsko nie może byc głodne, dużo pracy, bo wojsko nie może się nudzić, czapkę z orłem amerykańskim, podobnym jak twierdzi do polskiego. Wszystko ma oprócz szczęścia, bo jedzie do Wietnamu. Właśnie zaczęła się wojna. Nie zdążył się porządnie najeść w wojsku, aby zapomnieć o głodnym dzieciństwie. Joe jest twardy chłop. Boją się go w robocie. Wystarczy, że pokaże im teraz szramy: ręka, plecy, noga. Ludzie nie lubią krwi, ran, dlatego Joe im właśnie pokazuje. Ja omalże nie zemdlałem jak zobaczyłem moją wyciekającą krew. Joe chce mi sprzedać medale. Nie kolekcjonuję medali, jeszcze tego brakowało. Dlaczego chce mi sprzedać medale. Medale są przecież za odwagę. Joe wie, że i bez medali jest odważny. Zwierza mi się teraz jak księdzu. Skąd wie, że miałem zostac księdzem. Miałbym dużo czasu po odprawieniu mszy i ładną gospodynię...Mógłbym zostać psychoanalitykiem. Leczył bym tylko kobiety. Ładne taniej, brzydkie drożej, najmniejsze honorarium od pacjentek z krzywymi nogami, ale u nas nie ma psychonalityków. 

- Nie ma?  - dziwi się Joe. On się dziwi a ja się dziwię, że tam są. U nas jest od wieków ksiądz albo sekretarz partii, przed którym składa się samokrytykę. Sekretarz wprawdzie od niedawna i dlatego praktyka jest mniejsza a ostatnio nawet malejąca, co jest dziwne bo właśnie wszędzie zaczynają być modne seanse terapeutyczne, gdzie każdy stara się odsłonić swoją ukrytą osobowość i podświadomość. My jednak byliśmy pierwsi.

- Kłamiesz -mówi Joe. On mi w nic nie wierzy co mówię o Polsce. Propaganda czyni spustoszenie i zamiast doprowadzić, aby wszyscy myśleli tak samo, doprowadza do tego, że nikt nikomu nie wierzy. Nie wierzcie też w to, co on mi naopowiadał. Zwyczajne kłamstwa. Pokazuję mi zdjęcia z Wietnamu. To jest dowód. Na zdjęciach tylko Wietnamki: blondynki i brunetki i farbowane. 

- Ja miałem darmo - chwali się Joe.

- Kłamiesz- mówie dla zasady- przecież nie ma kurew altruistek. 

- Pewnie, że nie - potwierdza  Joe - one to robiły dla pieniędzy.

- Jak to dla pieniędzy, przecież mówiłeś, że miałeś darmo, nic nie rozumiem.

- Osioł jesteś - tłumaczy mi przyjacielsko Joe - od razu widać, że jak wszyscy stamtąd nie masz głowy do interesu - kończy się i zamyśla się na chwilę. Przygląda mi się badawczo i mówi wreszcie - ty jesteś ciemny blondyn, mógłbyś też za darmo ale ja jestem jasny blondyn, to znaczy resztki jakiegoś jasnego blondyna - znowu skończył i pogładził się melancholjnie po płowych jasnych resztkach włosów. 

- One sprzedawały blond dzieci bardzo zyskownie - wydusił wreszcie z siebie. Oglądam zdjęcia. Milczymy. Joe z blondynką na kolanach, siedzi na krześle. Drugą trzyma oparty o ścianę, jest gruba i ciężka jak na Wietnamkę. Ma niezgrabne grube nogi. Joe lubi grube nogi. Trzecią dopadł w drzwiach. Czwartą, piątą, szóstą, siódmą.............................i bardzo chudą dwudziestą. 

- Wiesz, że oni od tysiąca lat kopią nory w dżungli - przerwał milczenie Joe.- Chowają się w tych tunelach jak krety- powiedział.

- Buty maja małe - powiedziałem ja.

- Kto? - zdziwił się Joe.

- Te Wietnamki - powiedziałem.

- Spróbuj znaleźć ich w tych norach - powiedział Joe. 

Wyglądało na to, że przestaliśmy się rozumieć. Mówiliśmy naprawdę dziwnym polsko-staropolsko-angielsko-murzyńskim językiem.

- Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - powiedział Joe, jakby do siebie. Czułem się trochę niepotrzebny w tej rozmowie. 

- Zęby miały białe, na żółtym tle to nawet żółte jest bardziej białe, ja się na tym znam - powiedział Joe, a ja mu nie zaprzeczałem, tylko patrzyłem na kolejne zdjęcie.

Joe młody, uśmiechnięty, blond dziecko Zamojszczyzny.

- Najlepsze były kurwy uliczne - powiedział Joe.

- Ulicznice - mówię po polsku.

Joe nie rozumie co to jest ulicznica. Nie wiem jak mu to wytłumaczyć.

- Robiły jednak czasami paskudne kawały chłopakom - oznajmił. 

- Jakie kawały? - pytam aby zapytać. 

- Chłopaki szli z nimi gdzieś w ciemną ulicę, bramę i nagle był to ich ostatni raz - mówił Joe a ja zupełnie, nic z tego nie rozumiałem. - Wył z bólu, bo to jednak boli, skręcał sie, podrygiwał jak postrzelony, krew się lała, wzywał karetkę, która nie chciała przyjechać, krew uciekała z niego coraz bardziej, trzymał sie za tego...miał zupełnie przepołowionego....

- Jak to przepołowionego? - spytałem, Joe mówił bardzo tajemniczo. 

- Tuman jesteś - stwierdził znowu Joe.

- One tam miały po prostu połowę żyletki - wyjaśniał mi cierpliwy Joe.

- To były prawdziwe walczące patriotki - mówię.

- To kurwy a nie patriotki, to sadystki zboczone - powiedział Joe. Nie chciał mi już więcej opowiadać o wojnie. Mówił mi za to o dziadku, który pochodził spod Krakowa. Golicjai głodomeria, jak mówią niektórzy. Joe nie wie gdzie jest Kraków ani też nigdy nie był w Polsce. - Przyjedź - przekonywałem go.

- Nie, dżinsy mi ściągną z dupy - powiedział Joe, kładąc szczególny nacisk na to ostatnie słowo, widać bardzo mu się podobało...

Tłumaczył mi, że nie chce jechać bo on jest przegrany człowiek i łysy na dodatek a ja nie jestem łysy, więc nic z tego nie rozumiem. Mój dziadek nie był łysy, jeden blondyn drugi brunet a ja szatyn, chociaż Joe twierdzi że ciemny blondym. Ojciec wprawdzie wyłysiał ale ja jestem podobny do dziadka blondyna, więc chyba nie wyłysieję, może osiwieję, to już lepsze. 

Joe tłumaczył się, że gdyby miał na podróż i kilkadziesiąt par dżinsów dla całej rodziny to może by pojechał. Jak on by opowiadał im o tej wojnie spędzonej w burdelu?. Skąd mu się wzięły te szramy, może się burdel zawalił od natłoku klientów, zastanawiałem się. Jednak dostał medale. Zwierzył mi się, że trochę maluje ale teraz specjalnie nie ma kogo malować. 

- Kogo malować? Znowu moje zdziwienie i Joe wyciąga kolejne zdjęcia, trzeciej żony na golasa, wymalowana była wspaniale. 

- Dobre akwarele - stwierdził zimno Joe.

- Zmywalne? - spytałem.

Nie odpowiedział mi, tylko spytał czy mi się podobał. Oczywiście, bardzo mi sie podobało. Ma talent. Tylko żona się na tym nie poznała i uciekła. Miała już dość tego malowania jej i ciągłego zmywania. Skóra jej wyschła.Myślę, że Joe nie miał po prostu na płótno, ale nie śmiałem go spytać. Pierwsza i druga, nie wiem dlaczego uciekły, czwarta zwariowała a o piątej nic nie chciał mówić, może nie chciał zapeszyć. Do pięciu razy sztuka a ja jeszcze do dwóch nie spróbowałem. Joe mówi, że w pracy się go boją, bo unosi się nad nim widmo śmierci. Ma wyraźnego pecha - myślę sobie.

- Joe, przyjedź do Polski, to będzie dobre dla twojego pecha, zapraszam jak mogę.

- Nie chcę - mówi Joe.

- Joe, wezmę cię do burdelu - mówię.

- Nie chcę - powtarza Joe.

- Postaram ci się o dużą dziewczynę do malowania - zachęcam dalej.

- Nie.

- Dam ci własne dżinsy.

- Nie.  

- Joe, dlaczego? 

- Boję się komunistów - wybąkał wreszcie Joe.

- Joe, żołnierzu?.

 

                                                                                                                                                              

 

Zdjęcie: rysunek przedstawiający mojego ojca, autorstwa jego wieloletniego przyjaciela artysty malarza Antoniego Fałata.