Retail therapy czyli sposób na szybkie szczęście i długi.

Może ktoś z Was pamięta scenę ze "Śniadania u Tiffany'ego" w której sprzedawca uprzejmie zgadza się na wygrawerowanie imienia Holly na metalowej obrączce, bynajmniej nie od Tiffany'ego a będącej dodatkiem bodajże do platków śniadaniowych. I właśnie tak wygląda kultura sprzedaży w USA. Konkurencja w sklepach jest ogromna i szczególnie w tym kraju surrealistycznie brzmiące u nas za komuny hasło "klient zawsze ma rację", nabiera prawdziwego znaczenia.

Amerykanie uwielbiają kupować, chociaż jak mawiała moja teściowa i tak ludzie mają tu wszystkiego za dużo (oczywiście poza pewnymi wyjątkami). Kupowanie jest nawet w Ameryce pewnego rodzaju sportem, kobiety pomimo ogromnego wyboru ubrań, sprzętów domowych, mebli itd. sprawdzają dokładnie ceny w konkurencyjnych sklepach, zbierają kupony zniżkowe, na które w każdym sklepie można kupić specjalne plastikowe foldery. Bardzo trudno oprzeć się  konsumeryzmowi, gdy człowiek znajduje ciągle w skrzynce na listy katalogi kolejnych firm z jeszcze lepszymi i nowszymi wersjami produktów.

Apogeum konsumpcji ma miejsce w czasie otwarcia sezonu przedświatecznego, w tzw. Black Friday (Czarny Piątek), tuż po Dniu Dziękczynienia. Niektóre ogromne sklepy typu Walmart czy K-mart, które sprzedają towary począwszy od gumy do żucia a skończywszy na meblach, otwarte są już od piątej rano. Rzeczywiście można trafić na najlepsze w roku przeceny, ale kosztem przebywania w tłumie ludzi, którzy ustawiają się już przed sklepami w nocy i potrafią być nieobliczalni (termin "psychoza tłumu" jest tu jak znalazł). W sklepach często porządku pilnuje policja, bo naprawdę nie wiadomo, co się może zdarzyć. Najlepiej więc robić w tym czasie zakupy przez internet.

Jak słusznie zauważyła moja amerykańska znajoma, która z mieszkała ze swym brytyjskim mężem w Londynie przez kilka lat "Amerykanie w sobote jadą do mallu (centrum handlowe) a w Anglii w weekendy ludzie zwiedzają zamki.  Cóż, na Nowym Kontynencie zamków nie uraczysz, a rozrywka chodzenia do mallu jest głęboko zakorzeniona w amerykańskiej mentalności. To prawda, ceny ubrań, komputerów i sprzętu elektronicznego są o wiele niższe niż w Polsce, a po zakończeniu sezonu, te które trafiły na ostatnią przecenę "clearance", można kupić za centa (dotyczy to głównie ubrań i dodatków).

Dodatkowym atutem ułatwiającym robienie zakupów, zwłaszcza gdy nie ma się w danej chwili gotówki, są karty kredytowe domów handlowych (Macy's, Bloomingdale's, Saks Fifth Avenue itd)., które w zamian za członkostwo oferują specjalne promocje. I tak spirala się nakręca, odsetki rosną a bankowcy bawią się naszym kosztem, sączac drinki w tropikach.

Oczywiscie, najlepiej zachować zdrowy rozsądek i w miarę możliwości kupować głównie za gotówkę. Pomimo tego całego szaleństwa zakupowego, muszę przyznać, że w USA kultura sprzedaży jest na najwyższym poziomie. W dobrych sklepach każdy klient traktowany jest z prawdziwą atencją, wypytywany dokładnie o konkretne potrzeby a sprzedający (którzy często sami dostają prowizję od każdej transakcji), dwoją się i troją, żeby człowiek był zadowolony i wyszedł z tym czego szukał (czasem z tym, czego tak naprawdę nie potrzebował...). Wyobrażam sobie, że tak traktowali swoich klientów polscy przedwojenni sprzedawcy. Co było potem, wszyscy wiemy!

 

Zdjecie: internet.