To co najbardziej podoba mi się w Cape Cod to prostota i surowość. Lubię tam jeździć w lecie bo być może dzięki swym piaszczystym plażom, pięknym wydmom i sosnowym lasom przypomina mi okolice Jastrzębiej Góry nad Bałtykiem, która była moją magiczną krainą w dzieciństwie. Cape Cod, czyli po prostu Przylądek Dorszy (choć ich tam nie spróbowałam), znajduje się w tzw. New England (Nowej Anglii), do której w 1620 roku do miejscowości Plymouth przypłynął statek Mayflower z brytyjskimi protestantami. Pielgrzymi, jak się ich nazywa, przybyli tutaj z pobudek religijnych, gdyż nie akceptowali kościoła anglikańskiego i byli prześladowani.
Aby dostać się na Cape Cod w stanie Massahussets z New Jersey, trzeba pokonać samochodem pięciogodzinną (z przystankami półtorej godziny dłużej) trasę. Droga to jednak sama przyjemność, austrady w USA są równie dobre jak w Niemczech a widoki blisko celu coraz bardziej bukoliczne. Gdy dotrzemy już do przylądka, zobaczymy coś zupełnie innego niż na tzw. Jersey Shore, który niestety nie jest pozbawiony w pewnych miejscach kiczu. Krajobraz tutaj przypomina malarstwo Edwarda Hoppera: duże puste przestrzenie, ogromne czerwone stodoły, drewniane domy w szarym kolorze, porządek i purytańska surowość. Miejscowe plaże są piaszczyste, otoczone pięknymi wydmami a towarzystwo dużo bardziej stonowane niż na wspomnianych plażach NJ.
W miejsowości w której się zatrzymaliśmy, Dennis, na plażę przyjeżdżają głównie miejscowi albo rodziny z Bostonu, dla których jest to rytuał od lat. Są bardzo życzliwi i otwarci a my dzięki oczekiwaniu w kolejce do popularnej tu restauracji w porcie, zaprzyjaźniliśmy się z jedną z takich rodzin. Jak wiele restauracji w USA i ta najbardziej popularna w porcie, w której na miejsca czeka się i do pół godziny, nie serwuje alkoholu. BYOB - Bring Your Own Beverage, czyli przynieś butelkę z trunkiem z domu to dość często spotykany fenomen w USA. Stojąc w kolejce niczym za PRL-u popijamy sobie wino i słuchamy sugestii dotyczących wyboru menu. Jeśli jest się smakoszem ryb, ostryg, krewetek czy homarów, nikt nie bedzie rozczarowany. Bardzo popularna jest w tym rejonie kanapka tzw. Lobster Roll (mięso homara wymieszane z majonezem, kawałkami selera i przyprawami podane w tostowanej bułce), która podawana jest zarówno w Bostonie czy w Nantucket. Ja upodobałam sobie szczególnie Clam Chowder Soup, której składnikami są małże, drobno pokrojone kartofle, marchewki, cebula, seler i śmietana. Dla mnie jej wyrafinowany smak to kwintesencja potraw tego regionu.
Będąc na Cape Cod, nie można ominąć miasta Hyannis, które ponadto, że ma filmowy urok amerykańskiego kurortu, może poszczycić się Muzeum Johna Fizgeralda Kennedy'ego. Co roku zmieniana jest tematyka wystawy, w tym poświęcona była życiu rodziny Kennedych na Cape Cod, gdzie mieszczą się ich posiadłosci. Tutaj JFK, który jest dla Amerykanów narodowym symbolem, spędzał prawie każde lato z rodziną. W muzeum można było zobaczyć masę zdjęć rodzinnych, jak również plakaty wyborcze JFK oraz rodzinne filmy puszczane dla zwiedzających. Mówiąc o J.F. Kennedym nie można nie wspomnieć o jego niezwykłej żonie - Jackie, która do tej pory jest dla wielu ikoną stylu i klasy. W sklepie z pamiątkami oprócz książek można kupić za 60 dolarów kopie jej okularów przeciswsłonecznych czy naszyjników z pereł, które uwielbiała. U lokalnego jubilera widziałam też kopie jej biżuterii ze szlachetnych kamieni, a w prawie kazdym sklepie można zobaczyć jej zdjęcie wyeksponowane w strategicznym miejscu. Dowodem na nieustające zainteresowanie jej osobą jest fakt, że dyrekcja muzeum zdecydowała się zadedykować przyszłoroczną wystawę właśnie Jackie.
My sami, powodowani ciekawościa zobaczenia jakiś śladów życia rodziny Kennedych, podjechalismy pod ich tereny. Rzeczywiście stoi tam kilka pokaźnych rozmiarów domów, usytowanych przy niedużym porcie. Aby zniechęcić potencjalnych ciekawskich postawionio tablicę z napisem "Private property". I w ten sposób również i ja prawie dotknęłam wiecznie żywego mitu ich rodu.
Na koniec opowieści o Nowej Anglii muszę dodać, że dla Amerykanów powodem do wielkiej dumy jest posiadanie przodka, który przypłynął na Mayflower. To niemal równoznaczne z przynależnością do amerykańskiej "arystokracji". Często słyszę rozmowy, podczas których ludzie wzajemnie się licytują, w którym pokoleniu są Amerykanami, ale wywodzić się od tzw. Pielgrzymów (Pilgrims), których stopa stanęła po raz pierwszy na amerykańskim lądzie w Nowej Anglii to nie byle gratka. Notabene ich potomkiem jest nasz siedemdziesięcioparoletni sąsiad, który posiada wszystkie cechy angielskiego dżentelmena, w tym duże poczucie humoru...
Zdjęcie: archiwum prywatne.