Przed moją podróżą na Florydę w jednym z najupalniejszych mięsiecy dla tego regionu, lipcu, przestrzegało mnie mnóstwo znajomych. Ciekawość i niecierpliwość oraz tęsknota za tropikami po długiej zimie przeważyła. I tak naszą czteroosobową rodziną postanowiliśmy wybrać się do nieznanego mi jeszcze zakątka Ameryki.
Muszę zaznaczyć, że odważyliśmy się pojechać na Florydę samochodem, co miało stanowić namiastkę tzw. cross country trip, o której od dawna marzyłam. Jakoś upchnęliśmy wszystko do samochodu, włącznie z dwójką dzieci w wieku szkolnym oraz ich tabletami, które miały nas uratować przed potencjalną bijatyką w samochodzie (zdaża się dość często). Wyprawa na Florydę z New Jersey równa się przebyciu 2,166 km i przejechaniu przez sześć różnych stanów USA. Brzmiało bardzo eksytująco, ale następnym razem zdecydowanie wolę lecieć samolotem!
Dopiero przekraczając takie odległości nie tak znów dużego kawałka Stanów Zjednoczonych, można przekonać się jak ogromny jest to kraj. Każdy stan jest inny i ta podróż choć męcząca była jednak fascynująca. I tak aby dotrzec do raju z palmami musieliśmy przejechać następujące stany: Delaware, Maryland (tuż przed Waszyngtonem trafiliśmy na poteżną ulewę, podczas której, jak w filmach apokaliptycznych, wszystkie samochody zatrzymały się na autostradzie na piętnaście minut), następnie Virginię, potem North Carolinę (tutaj już zauważyłam różnice w akcencie, wreszcie nocleg w motelu), South Carolinę (klimaty jak z filmów o amerykańskim Południu), Georgię (egzotyka, palmy, zupełnie inna Ameryka) i wreszcie tablica z napisem "Welcome to Florida"! Uff... jak gorąco!
Aż trudno było uwierzyć, że to wciąż ten sam kraj, a krajobraz zmienił się tak drastycznie, wszędzie palmy, słynny mech hiszpański oplatajacy drzewa (Spanish moss) i restauracje o hiszpańskich nazwach. To na Florydzie znajduje sie najstarsza europejska osada St. Augustine, którą Hiszpanie założyli w 1565 roku. Hiszpańskie korzenie (ogromna część populacji latynoskiej, w tym Kubańczyków, znalazła tutaj drugi dom) widoczne są na każdym kroku i objawiają się większą spontanicznością, bardziej nasyconymi kolorami oraz nawiązujacą do hiszpańskich hacjend architekturą.
I tak oto o godzinie pierwszej w nocy wjechaliśmy na wąziutki most, który nas poprowadził do celu naszej podróży: wyspy Captiva. Krajobraz był surrealistyczny: bardzo wąska droga między palmami, dookoła woda i wreszcie wjechaliśmy na dwie połączone ze sobą wyspy, najpierw Sanibel, potem Captiva, popularne miejsca wakacyjne Amerykanów. Ponieważ znaleźliśmy się w typowym kurorcie z ochroną, zostaliśmy zaobrączkowani a raczej zabranzoletkowani, niczym ptaki. Ale wcale nie chcieliśmy stąd odlecieć, bo wakacje dopiero się zaczynały. Dopiero rano mogliśmy naprawdę zorientować się, gdzie jesteśmy. Kurort, jakich wiele, dający nam poczucie oderwania od reszty świata. Jestem zwolenniczką czynnego wypoczynku i udawania się w miejsca mniej znane, ale tym razem mając przy sobie dwójkę naszych szalonych dzieci, postawiliśmy na wygodę.
Pięknie tutaj, palmy jak się patrzy, woda lazurowa, baseny o każdej głebokości i przystosowane do wieku zażywających kąpieli, dyskretni kelnerzy krążący z drinkami i lekkimi posiłkami a w tle szmer wszystkich języków świata. Dni przebiegały nam na pluskaniu sie w basenach, chodzeniu po plaży pełnej nieznanych mi z kształtu muszli, sjestach, wyjściach do knajpek (jednym z niewielu powodów, dla jakich mogłabym tu mieszkać, jest jedzenie!) i oglądaniu przyjaznych manatees (po polsku: krowa morska), czyli morskich ssaków, które urzędowały w pobliskim porcie. Co ciekawe, są bardzo blisko spokrewnione ze słoniami i niestety zagrożone wyginięciem.
Podróży właściwie nie planowalismy poza jedną, do Naples. Bardzo ładne, typowo turystyczne miasto, które chcieliśmy lepiej poznać. Po krótkim spacerku, dosłownie uciekliśmy do restauracji na obiad, ponieważ nie zdaliśmy sobie sprawy, że z powodu 35-stopniowego upału i ogromnej wilgotności powietrza, prawie w ogóle nie da się tu oddychać. Nic dziwnego, że miejscowi wyjeżdzają stąd w lipcu i sierpniu... Dalej przemieszczaliśmy się już tylko autem, najpierw do Muzeum Transportu (mój syn jest jednym z największych fanów pociągów na świecie), potem na molo, z którego można bylo oglądać skaczące delfiny, i wreszcie do klimatyzowanego hotelu.
Nie zrozumcie mnie źle, Floryda jest naprawdę bajkowa, ale najlepiej być na wyspie, gdy wiatr od oceanu daje oddychać, albo gdy jest się tutaj w chłodniejszych miesiącach. Przyjechałabym tutaj ponownie, chociażby dla tych cudnych plaż i aby znów obejrzeć skaczące delfiny, które dosłownie ścigały nasz statek (wybraliśmy się na tzw. dolphine cruise) i odpowiadały śpiewnie na nasze gwizdy. Tutaj można poczuć się przez chwilę jak w utraconym raju. I o to na Florydzie chodzi.