Już sama nawet nie wiem ile razy bylam w Nowym Jorku, mogę jedynie stwierdzić, że od tych kilkunastu lat, gdy zobaczyłam to miasto po raz pierwszy, cały czas mnie fascynuje. Moje pierwsze wycieczki do Nowego Jorku odbyły się w wyobraźni, w dzieciństwie, podczas oglądania filmów Woody Allena, czy "Kramer vs. Kramer". po obejrzeniu którego wszyscy znajomi rodzice zaczęli serwować grzanki "Kramera". Potem doszły opowieści mojego ojca i znajomych, które tylko podsycały moją wyobraźnię aż do września 2001 roku, gdy mój przyszły mąż pod pretekstem przejażdżki, zawiózł mnie do Big Apple. Pierwszy raz zobaczyłam Manhattan z biegnącej z New Jersey autostrady i muszę przyznać, wrażenie było kolosalne. Niby betonowa dżungla, mit, obrazek wielokrotnie powielany na calym świecie, ale dla mnie było w tym coś magicznego. Pierwsze co zauważyłam, to proporcje inne niż w europejskich miastach. Sięgające nieba budynki, niczym katedry tworzą aleje i przecinają się z ulicami. Raj dla milośników Art Deco, gdzie się nie obejrzysz, to jakaś perełka z epoki. Ale to co uderzyło mnie najbardziej, pomimo, że zwiedziłam już wcześniej wiele światowych stolic i miast, to nieporównywalna z niczym energia. I coś surrealistycznego, jak w filmie Fritza Langa "Metropolis", którego zresztą architektura Nowego Jorku zainspirowała do stworzenia tej ikony filmowej. Energia plynąca z ogromu istnień zebranych na jednej wyspie, kupionej przez Holendrów od Indian za równowartość około tysiąca obecnych dolarów, czyli najlepszy interes jaki kiedykolwiek ubili Holendrzy. Morze ludzi różnych narodowości, mieszanka różnych zapachów: precli, prażonych migdałów i hot dogów. Miasto o słodkim zapachu, taka była moja pierwsza atawistyczna impresja.
Obraz autorstwa Marcina Kędzierskiego.