Zauważyłam, że ostatnio w polskich mediach zrobiło się głośno o kobietach czterdziestoletnich, a mianowicie o ich coraz mniejszej atrakcyjności społecznej.
Przed moją podróżą na Florydę w jednym z najupalniejszych mięsiecy dla tego regionu, lipcu, przestrzegało mnie mnóstwo znajomych. Ciekawość i niecierpliwość oraz tęsknota za tropikami po długiej zimie przeważyła.
Przyjechałam do mojej rodzinnej Warszawy po sześciu latach nieobecności. To był najdłuższy okres, podczas którego nie było mnie w Polsce i tym samym, przed wylotem kłębiło się we mnie wiele emocji.
Może ktoś z Was pamięta scenę ze "Śniadania u Tiffany'ego" w której sprzedawca uprzejmie zgadza się na wygrawerowanie imienia Holly na metalowej obrączce, bynajmniej nie od Tiffany'ego a będącej dodatkiem bodajże do platków śniadaniowych.
Niedawno czytałam gdzieś artykuł, w którym naukowcy dowodzili, że ludzie, którzy decydują się na emigrację mają silny gen optymizmu! Wykryto go w dużym stopniu wśród potomków emigrantów amerykańskich.
Europejczycy nie mają dobrego zdania o amerykańskim poziomie nauczania (no, może poza prestiżowymi uniwersytetami). Panuje powszechna opinia, że Amerykanie nie znają historii Europy, języków obcych i wielu nie wie gdzie Polska leży.
Albo to lubisz, albo nie. Ja po dziewięciu latach mieszkania na tzw. suburbs, mogę kategorycznie stwierdzić, że wolę duże miasto. Tak się jednak czasem w życiu układa, że trzeba coś robić wbrew sobie i szukać w tym tymczasowego sensu.
Nowy Jork jest tak zmysłowy i pobudzający, że przypomina mi afrodyzjak. Posiada to, czego zawsze brakowało mi w Polsce: naturalność, luz i radość życia. To miasto jest jak głęboki oddech, który napełnia cię dobrą energią.